Oto po raz kolejny oddajemy w Państwa wspomnienia Edwarda Woyniłłowicza, w tym także drugi ich tom, który nie były opublikowane nigdy. Po raz pierwszy zrobiło to nasze wydawnictwo. Ktoś może mi zarzucić kłamstwo – przecież to niemożliwe, mamy za sobą 30 lat wolnej Polski, w której każdy mógł publikować, co chce i ile chce. Można było demaskować wszystkich i wszystko, wyrażać krytyczne opinie na każdy temat – jak to się więc stało, że II część wspomnień sługi bożego Edwarda nie została wydana?
To jest właśnie jedna z tych zatrutych gałęzi, które zagradzają nam drogę do prawdy, naiwna wiara, że wszystko wolno. Otóż ja sam nie wiem, czy dziś wolno, ale wahań nie mam, jak Państwo widzicie. Uważam bowiem, że najgorsze co możemy zrobić w naszej sytuacji politycznej, to składać ofiary bogom fałszywym. Ale dlaczego ja ich nazywam bogami fałszywymi? Użyjmy słowa adekwatnego – bałwanom. Nie możemy pozostawać przy kulcie bałwanów, proszę Państwa, musimy się zwrócić ku prawdzie. Oto rozpoczął się proces beatyfikacyjny Edwarda Woyniłłowicza, a żaden z uniwersytetów nie sięgnął po rękopis jego wspomnień z lat 1921- 1928, udając, że tych wspomnień nie ma lub że są zbyt krytyczne wobec narodowych i państwowych świętości, a przez to nie można ich publikować. Być może zaniechanie to nie jest wynikiem premedytacji, a jedynie lenistwa, no, ale cóż wtedy rzec o dociekliwości naszych badaczy? Oto człowiek będący świadkiem historii, Polak, ziemianin, przedsiębiorca, a wkrótce błogosławiony Kościoła Powszechnego, jest skazywany na zapomnienie z powodu lenistwa. Jeśli zaś komuś oskarżenie o lenistwo wydaje się zbyt drastyczne, może w to miejsce wstawić zwrot – z powodu braku grantów na badania.
Uznałem, że nie możemy czekać i oto przed Państwem te jakże kontrowersyjne treści. Wszyscy czytelnicy łatwo zrozumieją, dlaczego nie można ich było wydać przed wojną. To jest jeden wielki, ciągnący się strona po stronie zarzut wobec upiornej, skazanej na klęskę i deprawatorskiej polityki II Rzeczpospolitej.
Demaskacja, której na naszych oczach dokonuje Edward Woyniłłowicz, jest tym boleśniejsza, że dotyczy spraw gospodarczych i finansowych i wprost wskazuje na to, że socjalistyczne pomysły na niepodległość to po prostu wysługiwanie się obcym i działanie na szkodę narodu, jego własności, zdrowia i przyszłości.
Wielki posiadacz, ziemianin i pan pełną gębą, Edward Woyniłłowicz, dożywał swoich dni w Bydgoszczy, w małym mieszkanku, do którego musiał nosić po schodach węgiel. Nie skarżył się, ale też nie uważał za stosowne, by swoją sytuację maskować w jakikolwiek sposób. Nie wyciągał ręki po zasiłki i nie prosił nikogo o wsparcie. Jego myśl polityczna i gospodarcza roztrzaskała się o socjalistyczne i fiskalne rafy, a urząd podatkowy niepodległej Polski wysyłał do niego monity dotyczące zapłaty podatku od rzekomego wzbogacenia.
Pycha socjalistów pozostawała nienaruszona przez całe dwadzieścia lat. Przez całe dwadzieścia lat łudzono się, że okradanie właścicieli i rozdawanie ziemi tym, którzy ani chcą, ani mogą ją uprawiać, zapewni państwu lojalność poddanych fiskusa zwanych obywatelami dla niepoznaki jedynie. Łudzono się, że wolna Polska samym tylko swym istnieniem wyleczy wiejskie dzieci z jaglicy, zatrzyma emigrację zarobkową i da każdemu, nawet najbiedniejszemu szansę na sukces. Budowano jakiś wice-komunizm, licząc na to, że komuniści prawdziwi, gangsterzy spod znaku czerwonej gwiazdy zbledną na jego widok i sami zaczną się cywilizować. Nic takiego nie nastąpiło, a historia pokazała – nie pierwszy raz zresztą – że największym wrogiem socjalisty jest inny socjalista. Taki, który jeszcze mocniej oszukuje swój naród w imię nierozpoznanych interesów, taki, który jeszcze więcej grabi, jeszcze więcej kłamie, a kiedy przychodzi do zabijania, zabiera się za tę robotę z chęcią i satysfakcją.
Edward Woyniłłowicz, na szczęście dla siebie, nie dożył tych strasznych czasów, które nas – dzieci wychowane poprzez postępową propagandę – niczego nie nauczyły. Z historii dowiedzieliśmy się tyle jedynie, że nasze państwo upadło w roku 1939, zaatakowane z dwóch stron przez odwiecznych wrogów. Może warto przypomnieć, że niektórzy z tych wrogów byli przez długi czas towarzyszami walki ojców naszej niepodległości, niewiele różniącymi się od nich w poglądach.
Cóż zostało po Edwardzie Woyniłłowiczu? Puste krzesło z safianowym obiciem, z rokokowym oparciem i stara armata. Zdjęcie na okładce jest autentyczne, wnosić więc można, że ta dziwna i zaskakująca aranżacja jest dziełem samego Woyniłłowicza. Oto krzesło, na którym go już nie ma, lufa armatnia z brązu, która nigdy nie wystrzeli – symbol przeszłości, do której nie ma powrotu i tło, czyli ściana pałacu w Sawiczach z odpadającym tynkiem i małym okienkiem. Tyle zostało z tradycji politycznej i formacji duchowej reprezentowanej przez ludzi wolnych, którzy kiedyś zamieszkiwali Polskę i Litwę. No i te wspomnienia….nigdy niepublikowane. Zapraszam do lektury.