I co? Kiedyś było fajniej?

Promocja!

I co? Kiedyś było fajniej?

35.00

Na stanie

Książka ta ukazała się niegdyś pod tytułem „Dzieci peerelu”, wywołała sporo kontrowersji, bo opisuje zdarzenia i ludzi prawdziwych. Postanowiłem ją wznowić, ale w rozszerzonej formie, dopisałem dziesięć nowych opowiadań. Oto fragment jednego z nich

 

O tym, że coś się wydarzy latem roku 1982, wiadomo było już wcześniej. Można było wyczuć pewną niezwykłość w powietrzu, która podkreślona była ilością informacji dotyczących sportu pojawiających się w gazetach i w telewizji. O tym, że Polska zakwalifikowała się do mistrzostw, wiedzieliśmy po ostatnim meczu, rozegranym jesienią z drużyną NRD i wygranym 1: 0.

Ja byłem znanym w klasie i na ulicy lewusem i teoretycznie piłka nożna nie powinna mnie interesować. Nie dało się jednak tak po prostu zrezygnować z emocji piłkarskich, one były po prostu zbyt duże i wielkie było napięcie, w którym oczekiwaliśmy na rozpoczęcie mistrzostw. I nie miało doprawdy znaczenia, czy ktoś jest sportowcem, czy nie, czy ma koordynację ruchową na zadowalającym poziomie, czy, tak jak ja, nie jest w stanie odróżnić prawej strony ciała od lewej. Liczyło się tylko to, co miało się wydarzyć latem w Hiszpanii.

Dla mnie przygoda roku 1982 rozpoczęła się od kolekcjonowania zdjęć piłkarzy i całych drużyn, które publikował tygodnik „Panorama Śląska”. Rodzice kupowali ten tygodnik, a ja dewastowałem jego zawartość za pomocą nożyczek. Następnie wycięte zdjęcia zespołów piłkarskich przyklejałem w specjalnym zeszycie, który potem gdzieś się zawieruszył. Wszyscy mi tego zazdrościli, bo nie we wszystkich domach prenumerowano „Panoramę Śląską”. Później, tuż przed samymi mistrzostwami stałem się również posiadaczem pewnego wydawnictwa, które podniosło znacznie mój prestiż towarzyski, ale niektórzy koledzy, nie rozumiejąc najwyraźniej, jak ekskluzywne jest to wydawnictwo, obrazili się na mnie. Uważali bowiem, że powinienem coś zrobić, żeby oni także weszli w jego posiadanie. Oto przed mistrzostwami Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek, czyli do kiosków RUCH-u, broszurę wydaną na kredowym papierze, w której, w serii artykułów, opisana była historia mistrzostw świata w piłce nożnej. Nie można było tego tak po prostu kupić, jak w przypadku wielu innych wydawnictw, dostawało się ten rarytas spod lady. Ponieważ moja matka znała panią w kiosku, była z nią wręcz zaprzyjaźniona, mogłem mieć tę książeczkę, a inni nie. Nie myślcie sobie, że mam dziś z tego powodu choćby cień wyrzutów sumienia. Nic z tego, byłem i jestem do dziś bardzo zadowolony, że udało mi się zdobyć to cudo. Ocalało ono i przetrwało wszystkie przeprowadzki i domowe kataklizmy. Mam je do dzisiaj. Entuzjazm związany z mistrzostwami świata narastał i w końcu eksplodował w naszej grupie niespodziewaną zupełnie i bardzo ryzykowną decyzją. Postanowiliśmy zbudować sobie własne boisko. To było coś fantastycznego, bo w zasadzie od razu przeszliśmy od słów do czynów i nikt nie pękł, nikt się nie wycofał, nikt nie roześmiał się głupio i nie powiedział, że musi iść do domu, bo matka czeka na niego z obiadem. Wszyscy byliśmy zdecydowani i wiedzieliśmy, że musimy mieć boisko jeszcze przed mistrzostwami. Wiedzieliśmy nawet, gdzie ono będzie. Nieopodal starego końskiego cmentarza, czyli miejsca, gdzie grzebano padłe konie, zwanego Księdzową Górką, był kawałek piaszczystego terenu, nie łąki nawet, ale czegoś półpustynnego i wypalonego. W dodatku całkowicie płaskiego i wielkością przypominającego boisko piłkarskie. Nie wahaliśmy się ani sekundy. Mieliśmy gotowy plac, potrzebne nam były tylko bramki. O trybunach i zapleczu nie myśleliśmy, bo i po co. Z boiska widać było domy niektórych kolegów (mojego akurat nie), było lato, ciepło i pogodnie, nikt nie musiał korzystać z żadnego zaplecza, a ewentualni kibice mogli rozsiąść się gdziekolwiek, w trawie po prostu. Największym problemem było pozyskanie drewna na budowę bramek. Rzecz jasna, nie mieliśmy pojęcia, że drewno trzeba kupić, sądziliśmy, że skoro rośnie w pobliskim lesie, wystarczy je wyciąć i przytaszczyć na boisko. Potem okorować i zbić z tego bramki. Może gdybyśmy wycięli w tym lesie jakieś tyczki o średnicy 10 cm, nasze boisko nie robiłoby takiego wrażenia, ale my się uparliśmy, że musi być ono porządne. Nie zachowywaliśmy nawet jakiejś szczególnej tajemnicy, po prostu pewnego dnia uzbrojeni w siekiery wybraliśmy się całą bandą do lasu. Tam, najstarszy z nas, Marek, wskazał, które drzewa mamy wycinać i my wyharataliśmy sześć czterdziestoletnich sosen, a następnie czerwoni z wysiłku, zasapani i umordowani ponad wszelką miarę przywlekliśmy je na boisko. Tam sosny zostały okorowane. Cztery pnie wkopaliśmy w ziemię, a dwa zostały przybite do nich jako poprzeczki. Widok był naprawdę imponujący. Nasi ojcowie za ten wyczyn mogli trafić na dwa lata do więzienia, bo przecież okradliśmy w biały dzień przedsiębiorstwo „Lasy Państwowe”, a wtedy ze złodziejami nikt się specjalnie nie patyczkował. Okazało się jednak, że z propagandowego punktu widzenia nasz wyczyn nie był naganny, wszyscy wiedzieli bowiem, że coś się na tych mistrzostwach wydarzy i nikt nie myślał nawet o karaniu grupki szczeniaków, która porwana entuzjazmem nakręcanym przez telewizję, zbudowała sobie boisko.