Król miał niemałą trudność do rozwikłania. Trzeba było dotychczasową politykę usprawiedliwiać przed szlachtą, która nie zadawalała się gołosłownymi obietnicami, tylko domagała się wręcz zmiany postępowania na zachodzie w stosunku do Czech i Węgier. Rzecz polegała na tym, czy się uda utrzymać dotychczasowy bieg polityki, czy też trzeba się będzie cofać z obranej drogi. Król częściowo wyparł się wszystkiego, częściowo tłumaczył swoje zarządzenia koniecznością obrony.
Tak, król ruszył lisowczyków z kresów, gdyż kozacy byli już w kluby wprawieni, zresztą bał się, aby lisowczycy nie wpadli do Wołoch i kraju z Turkiem nie powadzili. Posłał ich w kraje pod
górskie, „aby pokój tamtym krajom upatrzyli”. Krajczemu koronnemu dał nawet rozkaz, aby, gdy zajdzie trzeba, województwa do kupy zwołali. O zachowaniu się lisowczyków mówił, że póki byli w służbie, zachowywali się spokojnie i skromnie. Przybyli posłowie od województwa krakowskiego (Rylski i Łempski), prosząc o pokój i obronę. Tymczasem tamten pułk, kilkanaście setek ludzi, zszedł, drugim kazano następować.
Dywersję lisowczyków na Węgry tłumaczył niebezpieczeństwem od strony Betlena, który się porozumiewał z Turkami, i obowiązkiem pomagania cesarzowi, wypływającym z paktów przymierza. „Nim się zaciągnęły województwa (naonczas by się było mogło Aherontem movere), przypadł Gabor, gonił go Obałkowski; jaki respons JKMci przyniósł, że to za wolą cesarza tureckiego czynił. Przystał tedy cesarz do króla o pomoc albo de suo [ze swego], albo quod iure debebit ex pactis [co się z paktów należy]. Słał król do senatorów, clare [jasno] się z tem szło pozwoleństwem, a mianowicie tych [lisowczyków], ażeby się ich zbyć. Dziękował za to cesarz, ofiarował przytem chęć swoją, opowiadał o niebezpieczeństwie od Turka, starania swoje o pokój, co czyni i przez się, i przez króla hiszpańskiego, obiecuje wszelakim sposobem, a jeśliby się JKMość uchronić nie mógł, obiecując pomoc swoją i panów książąt rakuskich”.
Najazdy na Śląsk i Węgry usprawiedliwiał tym, że pochodzą one nie od niego, ale od zaciągów, do których na mocy paktów jest obowiązany.
Zarzutu co do wysyłania posłów król nie chciał uznać, „bo tylko były dwie legacye do stanów węgierskich i do Niderlandów: pierwsza, iż ekskursye nie z winy króla [odprawiał ją Firlej,
kasztelan wojnicki], nie było się z kim znaszać, bo Gabor był administratorem. Do Niderlandów król posłał pytając, jeśliby auctoritas [powaga] JKMci w pojednaniu cesarza z królem czeskim miała jaką wagę, jeśliby się JKM w tem wdać mógł, a przytem jeśliby oni się w to wdali”.
Odpowiedź króla nie zadowoliła większości posłów. Opozycja domagała się stanowczego zakazu zaciągów, jak i mieszania się w sprawy rakuskie, czego w tej odpowiedzi nie było. W kole poselskim wybuchła znów burza, której powód dały województwa krakowskie i sandomierskie.
Król w zwykły sposób wziął się do ugłaskania opozycji. Na tym to sejmie nadał kasztelanię krakowską, pierwsze krzesło w senacie, wakujące wskutek niedawnego zgonu ks. Janusza Ostrogskiego, Jerzemu Zbaraskiemu. Widać stąd, jak Zygmunt III obawiał się dalszych przeszkód w swej polityce, nie mogąc uporać się z przeciwnikami, ale zarazem jak poważny i groźny był ten przeciwnik.
Województwo krakowskie jeszcze jednak zupełnie się nie udobruchało. Pomimo że znaczna część województw uchwaliła od razu po osiem poborów bez zastrzeżeń, inne po dwa, z odniesieniem reszty do braci, województwo krakowskie pozwoliło tylko na jeden – łanowe z czopowym i szosem, resztę wzięło do braci. Co więcej, jako wotum nieufności zastrzegło, że szafunek tych podatków przy województwie miał zostawać i być obracany na powiatowego żołnierza, którego miało być tyle, na ile podatek wystarczy.
Wśród tych swarów sejmowych nie obeszło się i bez gorzkich, chociaż trafnych uwag pod adresem opozycji. Pochodziły one z ust tych, którzy widzieli, jak zgubne były owe wybujałości życia wolnego i ustroju stanowego Rzeczypospolitej. Wypowiedział je Ożga, referendarz koronny. Zganił on skrypt i podziwiał logikę posłów, którzy nie chcieli przystępować do niczego wprzód, nim zaspokoi się ich żądania, a przecież i on tą drogą mógłby nie dopuścić ich do głosu, ponieważ w jego instrukcji powiedziano, aby omawiał przede wszystkim sprawy wojny. Ożga wygłosił zdanie, że nie powinno być tak, aby „instrukcya jedna była wszystkim prawem, jeden poseł całym sejmem”. Ubolewał nad tym, że skrypta latają w Konstantynopolu z wieścią o tym, co się dzieje w Polsce. I zakończył ironicznie, że „w dzwonek dzwonimy niezgody poddani z panem”.
Ale mowa ta nie podobała się kołu sejmowemu, które przez usta marszałka napominało go, „żeby obyczajnie mówił, bo żaden o sedycyach nie myślił. Pana szanuje każdy, jako powinien, ale swego się upomina według prawa”. Szlachta nie lubiła krytyki swego postępowania, a wszelką jej próbę traktowała jak osobistą obrazę. Wolny glos szlachcica miał szczególny zakres swobody, był wolny o tyle, o ile podobał się braci szlachcie.