Wielkim rynkiem Bliskiego Wschodu, tym, do którego od czasów starożytnych kierowały się statki Narbony, jest Egipt i jego największy port Aleksandria. Liczne pielgrzymki i świadectwa historyków z IX wieku pokazują, że nawet podbój arabski nie mógł przerwać tego handlu. W X wieku Francuzi byli dość dobrze zadomowieni w Egipcie, tak że pisarze tego kraju stali się ich kronikarzami. Jednak potrzeby polityczne stopniowo nadały nowy kierunek przedsięwzięciom kupców. W Aleksandrii znajdywali piękne tkaniny i len z Asjut, bawełnę, jedwab, przyprawy z Azji, cukier w formie głów i pudru, indygo, daktyle, biały ałun. W zamian sprzedawali tam wosk z Hiszpanii lub z Bizancjum, szafran z Katalonii, suszone owoce, solone mięso, wina z Langwedocji, wszelkiego rodzaju tkaniny, które musiały cieszyć się tam nadzwyczajnym zbytem, jeśli pomyślimy o niesłychanej obfitości odzienia egipskich kobiet.
Handel Narbony z Egiptem
Od IX do XIII wieku przez alkowę hrabiów Tuluzy przewinęło się aż trzydzieści jeden księżniczek pochodzących z domów, które w żaden sposób nie mogły być nazwane poślednimi. Żaden też z hrabiów nie popełnił w swoich matrymonialnych wyborach mezaliansu, w XIX-wiecznym rozumieniu tego słowa. To było po prostu niemożliwe, zważywszy na strategiczne położenie regionu i ciężar wyborów matrymonialnych, które natychmiast skutkowały zmianą kursu politycznego na nowy lub umocnieniem starych sojuszy wobec gwałtownych zagrożeń. Tych zaś na Południu nie brakowało. Najważniejszymi zagadnieniami polityki hrabiów Tuluzy było utrzymanie własnej odrębności, unormowanie relacji z papiestwem, ekspansja w kierunku Prowansji i ułożenie stosunków z Akwitanią oraz Katalonią i całym królestwem Aragonii. Bezpośrednio lub w powiązaniu z tymi kierunkami polityki realizowano plany małżeństw. Spośród trzydziestu jeden hrabin, które wspomnieliśmy, tylko pochodzenie dwudziestu trzech jest znane i udokumentowane. W okresie od końca IX do połowy XI wieku wszystkie one pochodzą z Południa.
Małżeństwo i polityka czyli niełatwe dzieje hrabiów Tuluzy
Można powiedzieć, że Jaures był ostatnim prawdziwym socjalistą, to znaczy takim, który serio i z wielką powagą traktował założenia i strategię ruchu, nie pozwalając na to, by władza korporacji i banków używała robotników do swoich, przeważnie nieczystych i mocno podejrzanych, przedsięwzięć. Jeśli ktoś z czytelników myśli, że Jaures był socjalistą ekstremalnym, ten się grubo myli. Ci bowiem są zbyt potrzebni ciemnym siłom tego świata, podobnie jak ekstremiści prawicowi, o których tu jeszcze będzie mowa. Jaures był socjalistą umiarkowanym, dobrze wykształconym, świadomym celów i zadań, jakie stoją przed ruchem, a także – co najważniejsze – nienawidzącym wojny. Jaures i jego współpracownicy chcieli, by robotnik francuski żył i pracował dla siebie i swojej rodziny, nie mieli zamiaru posyłać go na wojnę i nie chcieli patrzeć, jak okopy wypełniają się ciałami hutników z Langwedocji i górników z Lille. Czy to znaczy, że ich poglądy skażone były naiwnością? Wygląda na to, że tak, albowiem po to właśnie tworzy się duże skupiska robotników i narzuca im się podstępem hierarchiczną organizację sterującą ich pragnieniami, by ułatwić, między innymi, pobór do wojska. Socjalizm istniał i zaplanowany został nie tylko po to, by umasowić produkcję, ale po to także, by ułatwić wplątywanie uprzemysłowionych państw w wojny. Któż to czynił? Organizacje finansowe, rzecz jasna, czyli – mówiąc jednym słowem – banki.
Nieszczęśliwy los umiarkowanych socjalistów