Nie ma chyba w Polsce czytelnika, który nie przeżywałby kiedyś, w młodości lub trochę później fascynacji średniowieczem, szczególnie zaś czasami pierwszych krucjat. To są sprawy znane i dopadające człowieka jak zakaźne choroby wieku dziecięcego. Niektórzy z nich wychodzą i są zdrowi z innymi ta tęsknota pozostaje na całe życie. Ze mną pozostała. Nie rozwinęła się jednak w ten sposób, jaki często dostrzegamy u ludzi poważniejszych, którzy wybierają kariery naukowe i z zapałem studiują źródła. U mnie upodobanie to przerodziło się w dość powierzchowną pasję do odczytywania kodów średniowiecznych obecnych w literaturze popularnej i filmie. Trwało to całe życie, od momentu kiedy po raz pierwszy obejrzałem serial zatytułowany „Ivanhoe”, do dziś właściwie, kiedy napisałem tę książkę. Wygląda ona tak, jak sobie wymarzyłem i mam nadzieję, że styl ten i schemat uda mi się powtórzyć w kolejnych tomach zatytułowanych „Kredyt i wojna”.
Oto przed nami zestaw tekstów i narracji rozmaitego typu, od opracowań naukowych poczynając, poprzez krępujące swoją słabością powieści, po filmy i seriale. Ich centralnym punktem, nieraz zupełnie niewidocznym, jest relacja pomiędzy Kościołem, herezją i Żydami, osią zaś polityka Londynu i króla Anglii skierowana na Wschód, ku Konstantynopolowi i Egiptowi.
To nieprawda, powiecie, w żadnym filmie o rycerzu Ivanhoe, ani w żadnym serialu o Robin Hoodzie nie ma takich wątków….akurat…oczywiście, że są. I to jeszcze jak wybite. Widać je na samym przodzie.
Wyszedłem z założenia, że nadużywanie średniowiecznych narracji w prozie i poezji stulecia XIX i XX miało jakiś sens i cel, zważywszy na to, że zajęciem tym parali się zwykle ludzie bliscy kręgom władzy lub tacy – jak Walter Scott – których dzieło zostało przez władzę wykorzystane do sformułowania nowej polityki wewnętrznej imperium. Książka ta jest próbą odnalezienia tego sensu. Po co świat nowoczesny sięgał do średniowiecza i jakie motywy z tamtej epoki interesowały pisarzy XIX i XX wieku najbardziej? To podstawowe pytania, jakie sobie w tej pracy postawiłem. Prowadzą nas one w sposób nieunikniony ku herezji, tej najważniejszej, ku herezji która rozwinęła się w Langwedocji – na Południu – o którym zawsze piszę wielką literą. Herezji, która stała się najważniejszy motywem służącym do walki propagandowej jaką nowoczesne państwo toczy z Kościołem. Jest w tej walce pewien dość subtelny element rywalizacji, który widzimy w sposobie jaki wobec motywów średniowiecznej kultury stosowali autorzy imperium brytyjskiego i cesarstwa, a potem republiki francuskiej. Ci pierwsi czynili to z o wiele większa skutecznością i można by rzec na długi dystans, ci drudzy z o wiele większym polotem, ale okazyjnie. Brało się to wprost z istotnego charakteru obydwu ustrojów. Imperium wchłania wszystko co ma jakikolwiek walor, a niechby nawet powierzchowny, czyni z tego dekorację, patrosząc najpierw ów element z treści istotnych. Republika próbuje odwracać znaczenia i ma nadzieję, że nikt się w tym oszustwie nie połapie. Za każdym razem ponosi klęskę, ale co jakiś czas ponawia próbę. Nie może częściej, bo republika tonie w samouwielbieniu, imperium zaś jest dużo bardziej dyskretne i zabudowuje front swoich działań malowniczymi dekoracjami. Scenografie te nie zawsze bywają rozpoznane, stąd też w świecie dawniejszym i nam współczesnym istniało kilka imperiów, które śmiało możemy nazwać ukrytymi.
O wiele trudniej jest występować przeciwko imperium niż przeciwko republice, albowiem zarzutu formułowane przeciwko tej drugiej przychodzą niejako same z siebie. One też, podoba się to komuś czy nie, wiążą się z herezją Południa. Stąd nie przedstawiam w tej opowieści ani jednego bohatera, który stanąłby do walki z imperium. Książka kończy się jednak swoistym wyznaniem wiary, które złożył dawno temu człowiek, o istnieniu którego większość z nas nie ma pojęcia. Pewien hrabia z Wołynia, który przez wiele lat służąc republice, porzucił ją dla idei Bożego Porządku. Dokładnie takiego jaki dawno, dawno temu, w oparciu o wielkie zgromadzenia zakonne, te od pracy i kontemplacji, a także te od walki z mieczem w dłoni, próbował zbudować papież Innocenty III.
Są więc w tej pracy akcenty polskie, choć temat wydaje się być od Polski niesłychanie odległy. To ułuda, jeśli zaczynami pisać i myśleć o herezji, od razu okazuje się, że wszystko co z nią związane jest aktualne przez cały czas. Wystarczy tylko byśmy przetarli okulary i zrezygnowali z narracji proponowanych przez imperium przełomu wieków XVIII i XIX oraz narracji proponowanych przez republikę sto lat później. Wystarczy byśmy zrezygnowali z pism spadkobierców romantycznych złudzeń i opracowań naukowych opartych na zdekompletowanych źródłach. By to zrobić musimy zmienić perspektywę i zbadać jakie związki poza doktrynalnymi, łączą wielkie organizmy państwowe czynne na przełomie XII i XIII wieku. Żeby rzec ująć wprost musimy sprawdzić jak w tamtych czasach płyną rzeki i które z nich są najważniejsze. To pozornie łatwe, bo rzeki te płyną dziś dokładnie tak samo i dla wielu ludzi nic z tego faktu nie wynika. Dla nas jednak ta oczywistość ma znaczenie kluczowe. Jest więc ta książka opowieścią o rzekach i miastach nad nimi położonych. Najważniejsze zaś dla naszej historii są dwie arterie wodne płynące w przeciwnych kierunkach – Rodan i Garonna. Tło zaś stanowi Dunaj łączący dwa cesarstwa – bizantyńskie i niemieckie. I pozostaje mi teraz nadzieja, że w drugim tomie „Kredytu i wojny” uda mi się opowiedzieć historię innych rzek: Loary, Sekwany i mało póki co istotnej rzeki Arno, nad którą położone jest miasto Florencja.
Kiedy zmienimy perspektywę i popatrzmy na herezję poprzez pryzmat spraw gospodarczych, w pewnym oddaleniu pozostawiając kwestie doktrynalne, zauważymy, że była ona projektem politycznym powstałym na styku starych, pamiętających czasy Wizygotów interesów Bizancjum oraz rodzącego się właśnie imperium Plantagenetów. I tak właśnie należy o niej myśleć. Jak o enklawie, gdzie ludzie z tej i z tamtej strony realizują swoje interesy. W kogo wymierzone? Łatwo zgadnąć – w papieża i jego jedynego, ówczesnego sojusznika czyli dynastię Kapetyngów. Ów skomplikowany układ przeciwieństw zapewnia herezji żywotność, ginie ona dopiero kiedy znika jeden z głównych jej sponsorów czyli Konstantynopol, a na jego miejscu pojawia się nowy bożek, ustalający zasady gry według własnego widzimisię – Wenecja.
Pozostają jeszcze Żydzi. Bez nich nie udałoby się zainstalować herezji na Południu. Bo co do tego, ze została ona zainstalowana nikt chyba nie ma żadnych wątpliwości. Tereny wokół Narbonne, Tuluzy, Carcassonne i Beziers, to obszary, gdzie wpływy i potęga diaspory sięgają czasów rzymskich. Kraina o bogatej kulturze, dobrych drogach i wielkich, zasobnych miastach, kraina w sam raz nadająca się do tego by zaimportować tam nowe formy życia zbiorowego, rozwijające się wokół nieznanych jeszcze szerzej idei.
Obecność herezji na Południu nie zależała od Żydów, jak sądzę, ale też nie byli oni jej przeciwni, do momentu kiedy wielcy panowie Langwedocji, o czym milczą narracje tak republikańskie jak i imperialne, nie próbowali dokonywać na diasporze coraz bezczelniejszych wymuszeń.
Wszystko to zostało przed czytelnikami karmionymi opowieściami będącymi dziełem imperium i republiki, starannie ukryte. To co widać zaś to łzawa historyjka o biednych katarach prześladowanych przez podłych sługusów ponurego Kościoła.
Gdzie jest narracja kościelna spytacie? No właśnie, gdzieś jest, ale z pewnością nie ma jej pod ręką, została głęboko ukryta, albowiem reaktywowana przez imperium najpierw, a potem przez republikę herezja, nie jest zainteresowana jej propagowaniem. Jeśli macie chęć i czas możecie jej poszukać. Póki co zachęcam do lektury.
Gabriel Maciejewski